Opis: „Książę i aktoreczka” (The Prince and the showgirl) to
komedia, romans wyreżyserowany w roku 1957 przez Laurence'a
Oliviera. Akcja filmu toczy się w roku 1911, kiedy w Anglii ma sie
odbyć koronacja Jerzego V. Do Londynu
przybywa wiele koronowanych głów w tym rodzina królewska z Karpatii: królowa Dowager(
Sybil Thorndlike) , książę regent Charles(Laurence Olivier) oraz
jego syn Nicholas (Jeremy Spenser). Charles zauważa
w teatrze śliczną
aktoreczkę (Marilyn Monroe) i postanawia zaprosić ją do ambasady a następnie ją uwieść.
Jednak Elsie nie poddaje się tak łatwo
amorom regenta.
Milena
Biorąc
pod uwagę to, że
na planie nie panowała zbyt przyjemna atmosfera pomiędzy głównymi aktorami to efekt końcowy jest naprawdę genialny. Może właśnie te codzienne sprzeczki pomiędzy Marilyn Monroe a Laurencem Olivierem sprawiły, że na planie aż iskrzy.
Chociaż
większość
akcji filmu rozgrywa się w jednym pomieszczeniu, dzieje się tam naprawdę dużo
zabawnych sytuacji. Moja ulubiona scena to ta, w której panna Marina próbuje po raz pierwszy wódki a następnie pozostawiona przez księcia,
już lekko nietrzeźwa sama sobie z gracją
polewa szampana i robi kanapkę z kawiorem. Regent zajęty sprawami politycznymi, czeka aż alkohol zrobi swoje i liczy na to, że będzie mógł spędzić z Elsie upojną noc. Zabawne perypetie Elsie i gracja
z jaką podchodzi do każdego nowego wydarzenia na pewno urzekną każdego. ;) . Prosta dziewczyna, która miała
spędzić
jeden wieczór
w ambasadzie zostaje tam na 3 dni a do tego: Królowa matka zabiera ją na przejażdżkę bryczką
ulicami Londynu a przyszły Król Karpatii zabiera ją na bal koronacyjny Jerzego V. „Jego Regenckość” (jak mówi sama panna Marina) nie pozbędzie się jej tak łatwo z pałacu, a na koniec Elsie zdobędzie jeszcze parę królewskich upominków.
Jest to jeden z moich ulubionych
filmów z Marilyn i polecam go każdemu, kto ma chwilkę czasu i chciałby obejrzeć coś lekkiego ale zarazem przyjemnego i
zabawnego.
Ania
Po
obejrzeniu „Dziewczyny z prowincji” potrzebowałam
takiego filmu jak „Książę i aktoreczka”.
Pokazał mi na nowo czemu ubóstwiam te stare,
często zapomniane produkcje. Zastrzyk humoru,
dobrej gry aktorskiej oraz błyskotliwe dialogi, są tym co smakosz starego hollywoodzkiego kina lubi
najbardziej. Wszystko to, a nawet znacznie więcej
znalazło się
filmie Laurence'a Oliviera, któremu należą się brawa za połączenie roli reżysera i głównego bohatera
filmu, co notabene jest rzeczą piekielnie trudną. Tym bardziej jeżeli współpracuje się z najpopularniejszą ówczesną aktorką, której talent potrafił
przyćmić grę niejednego młokosa na planie.
Wiele osób zarzuca właśnie Marylin Monroe, że przyćmiła Oliviera w tym
filmie. Ja się z tym stwierdzeniem
absolutnie nie zgadzam. Ta para choleryków, kłócąca się ponoć non stop na planie, w filmie świetnie ze sobą współgra. Piękna, wręcz bajkowa historia opowiedziana w komiczny trochę przerysowany sposób. Serdecznie polecam wszystkim
amatorką dobrych komedii romantycznych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz